Przesuwanie granic niemożliwego, czyli Nanga Parbat i człowieczeństwo

Kwiecień 2007. Pobudka około 4.00 rano, aby w okolicach 9.00 znaleźć się na szczycie pięciotysięcznika (z małą górką: 5150 m). Tyle wiem o Himalajach. Z tego szczytu mogłam wtedy zobaczyć ośmiotysięczniki. Stały dumne, posępne, jakby kiwające palcem.

To, czego doświadczyłam tej wiosny w Himalajach, warte było każdego kroku pod górę, wysiłku wiążącego się z niebezpieczeństwem wystąpienia choroby wysokościowej czy zwyczajnego niefartu, tak prawdopodobnego przecież w górach.

Pamiętam jak dziś tę ciszę na szczycie. Ten majestat gór i tę niesamowitą obecność Boga, której wtedy doświadczyłam.

Jedno wiem na pewno: nigdy nie byłam na ośmiotysięczniku i nigdy nie będę.

Góry lubię. Tak zwyczajnie. Nazwałabym to raczej sympatią niż bezgraniczną miłością lub pasją.

Lubię przewietrzyć głowę w Tatrach i zobaczyć swoje życie i problemy z właściwego dystansu. Jednak nie czuję przyjemności ze spacerów w deszczu, z ryzykowania złamania nogi lub karku czy z igrania z lawinami. Ten rodzaj adrenaliny zupełnie mnie nie kręci.

Przede wszystkim z jednego głównego powodu:

MOJE ŻYCIE DAWNO PRZESTAŁO BYĆ TYLKO MOJE

Mam trójkę dzieci, tym samym moja śmierć nie jest tylko moim doświadczeniem. KROPKA.

Myślę, że tego wątku nie trzeba rozwijać.

Lecz dokładnie z tego samego powodu mam zamiar wrócić w Himalaje. Całą rodziną. W piątkę, za jakiś czas, gdy wszyscy będziemy gotowi, czyli dzieci wystarczająco dorosłe, a my jeszcze nie za starzy. Żeby razem doświadczyć majestatu gór i mieć wspólne, nowe doświadczenia.

Po co ten artykuł?

Po pierwsze, wydarzenia spod Nanga Parbat odkurzyły moje wspomnienia.

Po drugie – i ważniejsze – kilka wypowiedzi kanapowych ekspertów spowodowały, że postanowiłam zastanowić się, co sama o tym myślę. Więcej – poszukać wypowiedzi tych, którzy wiedzą lepiej.

Dlatego w tym artykule tyle cytatów w kwestiach, w których nie mam wiedzy ani odwagi sama się wypowiadać. Cytowane fragmenty pochodzą z książki „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” Jacka Hugo-Badera.

Po trzecie – i najważniejsze – chcę, aby ten artykuł pobudził do przemyślenia własnych celów, konsekwencji decyzji i sprawdzenia, czy nasze wartości są nadal naszymi wartościami, a może to tylko „słowa, słowa, słowa…”.

Jako osoba na co dzień pracująca ze zmianą, strategią i celami chcę wskazać, że niezależnie od tego, czy decydujesz się wejść zimą na ośmiotysięcznik, czy znaleźć na liście „Fortune 500”, stoją za tym podobne mechanizmy i niebezpieczeństwa.

I właśnie temu poświęcony jest artykuł.

PRZESUWANIE GRANIC NIEMOŻLIWEGO

Jest coś magicznego w przekraczaniu własnych ograniczeń, niezależnie od tego, czy Twój Mount Everest oznacza dokładnie 8848 metrów pod górę, czy wystąpienie publiczne przed grupą 300 osób.

Piszę to jako osoba, która wielokrotnie przekraczała własne granice – zakładając biznes, pisząc książkę, decydując się na trójkę dzieci lub biorąc udział w półmaratonie.

Przekraczanie własnych granic powoduje, że wzmacniasz wiarę w siebie. Więcej – zaczynasz ufać sobie, że zrealizujesz to, co postanowisz. Zaczynasz wierzyć – zamiast tylko przypuszczać – że dasz radę.

To ważny krok w budowaniu prawdziwej pewności siebie. Efektem ubocznym (pozytywnym) jest pewien efekt domina. Gdy decydujesz się przebiec maraton, wzrasta nie tylko siła fizyczna, lecz także mentalna. Korzystają na tym inne sfery życia, takie jak kariera czy relacje.

CIENIE AMBITNYCH CELÓW

W przekraczaniu własnych ograniczeń i wyznaczaniu sobie ambitnych celów istnieje rodzaj cienia. Każdy kolejny cel znajduje się coraz wyżej, a człowiek mało dociekliwy, który nie spogląda w głąb siebie (uważność) i jest pozbawiony wdzięczności, bezpowrotnie traci radość z codzienności.

Zatracasz się w poszukiwaniu kolejnych, jeszcze bardziej ambitnych celów, niebezpiecznie karmisz nie tego wilka, co trzeba, i pompujesz własne ego.

Uzależniasz się od kolejnych porcji adrenaliny i zewnętrznego uznania. Zaczynasz budować poczucie własnej wartości na tym, co robisz, zamiast na tym, kim jesteś. Wtedy to ego ma Ciebie, nie Ty masz ego. Wtedy to cel ma Ciebie, nie Ty masz cel.

Z tego faktu wynikają życiowa lekcja i WAŻNE PYTANIA o to, co nas kręci i co podnieca:

Czy to ja mam pasję, czy może pasja ma mnie?

Czy to ja mam firmę, czy może firma ma mnie?

Tak, tylko Ty znasz prawdziwą odpowiedź. Częste zadawanie sobie tego pytania ratuje życie nie tylko Twoje, lecz także Twoich bliskich.

BOHATEROWIE

Przyznam, że nie rozumiem i nie podziwiam ludzi wchodzących w strefę śmierci. Widzę w tym więcej pompowania ego niż realnej korzyści. Paradoksalnie świetnie skwitował to jeden ze zdobywców kilku ośmiotysięczników, Tomasz Kowalski.

KAWAŁ DOBREJ, NIKOMU NIEPOTRZEBNEJ ROBOTY – mawiał do kamery na zdobytych przez siebie górach” (str. 143).

Druga sprawa: przebywanie w tzw. strefie śmierci (powyżej 7900 m) nie jest neutralne dla zdrowia i ludzkiej psychiki. Warto wspomnieć o astenii wysokogórskiej, czyli nieodwracalnemu uszkodzeniu centralnego układu nerwowego, który jest skutkiem przebywania na takich wysokościach.

Kolejna kwestia: zależności naszego mózgu, które świetnie wyjaśniają powód zachowań tak krytykowanych przez tych z kanapy.

Przebywanie na takich wysokościach i w takich okolicznościach uruchamia nasz mózg pierwotny i mechanizmy, nad którymi całkowicie tracimy kontrolę.

Krzysztof Wielicki w rozmowie z Jackiem Hugo-Baderem powiedział:

„A kiedy jest to mózg wyczerpany, zwyczajnie masz zmienioną psychikę. Twoja głowa robi zupełnie inaczej niż na dole, kiedy się nie boi, gdy jest ładna pogoda i dużo tlenu. Mózg wyczerpany popełnia błędy, dlatego nie zgadzam się z taką łatwą oceną, że partnerzy ot tak zostawili Tomka i Maćka, że stchórzyli, że to źli, bezduszni, pozbawieni ludzkich odruchów ludzie. Ale też nie wszystko można tłumaczyć niedotlenieniem mózgu. Jest ogromny obszar między heroizmem a tym, że zostawia się umierającego partnera na pastwę losu. Bo czasem się zostawia. Nie można znieść umierającego. Ale ten umierający świadomie wybrał takie życie, taką pasję, taki sport, zna prawa, które w nim rządzą, prawo, które sprawi, że nikt się przy nim nie zatrzyma, bo jego partner też nie ma siły albo jest w strachu, w panice i walczy o swoje życie. Tak czy inaczej, ucieka na złamanie karku.” (str. 57)

Z tego powodu rozumiem ludzi, którzy schodzą z gór, ratując własne życie. Doskonale pokazuje to film „Czekając na Joe”.

Z tego samego powodu najwyższym bohaterstwem będzie działanie wbrew temu mechanizmowi, który jest częścią naszego instynktu zachowawczego.

Takim bohaterem jest Piotr Pustelnik, który jako trzeci w Polsce – po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim – jest zdobywcą Korony Himalajów.

„Przez całe życie twierdził, że takie cuda są niemożliwe. Nie da się uratować życia człowiekowi, który powyżej ośmiu tysięcy złamie nogę. Ale jego historia temu przeczy.

W 2005 roku razem z kolegami sprowadza z takiej wysokości Artura Hajzera, który na grani Broad Peaku zgruchotał nogę.

Pustelnik nie zdobył tej góry, Hajzer zresztą też nie, chociaż trzy razy próbował, w tym dwa razy w zimie. Rok później Pustelnik wraca na Broad Peak razem z Piotrem Morawskim. Podczas ataku szczytowego na wysokości 7900 spotykają kompletnie wyczerpanego austriackiego wspinacza, który nie miał siły schodzić. Morawski sprowadza go do obozu, a szczyt zdobywa następnego dnia. Partner Austriaka umarł nieco wcześniej. Nasi wspinacze odnaleźli go i pochowali. W następnym roku Pustelnik i Morawski są na Annapurnie, ale nie docierają na szczyt, bo do grani, na ogromnej wysokości natykają się na tybetańskiego wspinacza, którego dopadła śnieżna ślepota. To ostatni ośmiotysięcznik, którego Pustelnikowi brakuje do Korony. Polacy bez żadnych zapasów żywności zostają jednak z Tybetańczykiem w namiocie, czekają, aż zacznie trochę widzieć, i sprowadzą go na sam dół. Pustelnik zdobywa ten ostatni swój ośmiotysięcznik dopiero cztery lata później.

– Nie wyobrażam sobie sytuacji, że zostawiam kogoś żywego w namiocie i po prostu schodzę w dół – mówi Pustelnik.

– Jak potem miałbym z tym żyć? Nigdy nie wolno się poddawać. Także stereotypom, że nie da się sprowadzić człowieka z tej wysokości. W 99 przypadkach na 100 oczywiście to się nie uda, ale być może ty jesteś tym jednym przypadkiem.” (str. 54)

WARTOŚCI

W tym miejscu dochodzimy do tematu wartości, które nie powinny podlegać dyskusjom czy negocjacjom. Taką wartością jest ratowanie ludzkiego życia niezależnie od powodu, dla którego człowiek znalazł się w tarapatach.

Dlatego uważam, że na największy szacunek zasługują ludzie, którzy decydują się wejść na ośmiotysięczniki, aby ratować innych.

Z tego samego powodu najwyższy szacunek należy się również tym, którzy działają w codzienności, którzy ratują życie palaczom chorującym na raka czy osobom, które źle się odżywiają i własnym nożem i własnym widelcem kopią sobie grób.

Z tego również powodu nie powinniśmy zastanawiać się, czy ratować życie kogoś, kto wybiera jazdę po pijaku i robi z siebie kalekę na resztę życia. Nie pytamy, czy z naszych podatków pokryjemy koszty jego leczenia.

Ratowanie ludzkiego życie jest wartością, która nie powinna podlegać ocenie i negocjacjom.

Mam nadzieję, że nigdy się to nie zmieni.

NAJWAŻNIEJSZE NA KONIEC

Finał każdego z nas będzie taki sam.

Jeżeli komuś robi różnicę i ma zamiar poświęcić swoje życie, aby stać się najbardziej bogatym trupem w całej Europie czy też trupem, który wszedł najwyżej zimą, latem, tyłem czy na wznak – uznaję tę decyzję, choć nie jej nie podzielam.

To Twoje życie i Twoja decyzja. Nie moją sprawą jest to osądzać.

Niezależnie od tego ratujmy każdego, kto wpadnie w tarapaty. Wpłacajmy na fundusze stypendialne dzieci, których rodzice zginęli.

Podnieśmy publiczny lincz nad zachowaniami typu: „himalajska mrożonka”.

Bez tej solidarności – najwyższych wartości, których nigdy się nie kwestionuje – jesteśmy martwi, mimo że wciąż żyjemy.

 

4 odpowiedzi

  1. Bardzo fajny artykuł. W pełni się z nim zgadzam. Mam tylko dwie drobne uwagi. Porównywanie ratowania himalaistów do palaczy, ludzi z nadwagą sugeruje, że himalaizm to taki sam niezdrowy nałóg. To ekstremalny, ale jednak sport. Druga uwaga określenie "kanapowi eksperci" mocno stygmatyzuje kogokolwiek kto sie wypowiada i ma inne zdanie

  2. Po pierwsze dziękuję za komplement. 🙂
    Odpowiadając na Twoje uwagi, ale bynajmniej się nie tłumacząc, bo pewne uproszczenia w tekście wynikają z tego, aby główne przesłanie było bardzo czytelne. Stąd moja chęć wyjaśnienia intencji, które za tym stały. Porównanie do palaczy wynikało raczej z kontrargumentu do argumentacji, że nie należy ich ratować, bo przecież wiedzą, gdzie włażą i co się może wydarzyć. Nie było w tym intencji porównania do niezdrowego nałogu. Z kolei określenie "kanapowi eksperci" to potoczne określenie kogoś, kto nie ma dogłębnej wiedzy i doświadczenia, a wygłasza sądy zerojedynkowe. Bynajmniej nie było moją intencją powodować, abyśmy nie mieli odwagę wypowiadać się w kwestiach ważnych, w których nie mamy doświadczenia. Chodziło mi raczej, aby zdobyć się na wysiłek zobaczenia tematu z wielu perspektyw. Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dziękuję za docenienie artykułu.

  3. Obiecałem ponad tydzień temu komentarz
    Ale artykuł zawiera tyle ważnych wątków, a ja przez tydzień miałem sporo przemyśleń.
    W końcu wybrałem jeden.
    Tancerze mówią: "nie ważne ile razy upadasz, tylko ile razy wstajesz"
    W dzisiejszych czasach, gdy stawia się na piedestale sukces i wykraczania poza strefę komfortu, to jest moje motto: "wstawać tyle razy ile razy się upada".
    Bo w życiu nie chodzi o odnoszenie sukcesów, wykraczanie poza strefę komfortu ale o to by żyć przestrzegając wartości i podnosić się po upadkach.
    Nawet jeśli pisanie o upadkach a nie sukcesach jest nie modne.
    Ps czekam na kolejny post 🙂

  4. Dziękuję za komentarz. Tak dużo tych wątków, więc jeden z nich rozwinę we wpisie na LN. Pisanie o porażkach na szczęście staje się modne przynajmniej u mnie na blogu.
    Pozdrawiam i do przeczytania!
    Angelika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Może Cię jeszcze zainteresować: